Trochę zaspałem i kiedy dochodziłem do zakrętu rzeki, męczyła mnie myśl, że wolnego stanowiska już nie znajdę. Tak naprawdę liczyły się przecież tylko dwa – jedno pod wysoką, starą lipą i drugie o jakieś dwadzieścia metrów niżej, przy wielkim nadbrzeżnym kamieniu, gdzie jednak woda wtłoczona w zwężenie między wysokimi cyplami szła już z dużo większym impetem. Na tym pierwszym, pod lipową czapą gęstych gałęzi, nurt w niewielkiej zatoczce zwalniał, a przy niskich stanach nawet się cofał. W maju pojawiały się tam prawdziwie piękne leszcze i płocie. Wchodziły w oba te łowiska nieregularnie i na krótko. Najbardziej zależało mi na dużych leszczach.
Kiedy dotarłem tam ze swoimi tobołami, dostrzegłem rower oparty o granitowy głaz i dwa jeszcze nierozłożone wędziska obok brezentowego, archaicznego plecaka. Właściciel tego dobytku gdzieś się chwilowo oddalił. Struchlałem, bo gdyby również miejsce pod lipą było zajęte, musiałbym wracać do śródleśnego parkingu i zejść wysokim brzegiem kilkaset metrów w dół rzeki. Dopiero tam bowiem mogłem liczyć na jakie takie stanowisko. Na szczęście pod starą lipą było pusto. Szybko rozrobiłem zanętę z obfitym dodatkiem białych robaków i akurat sięgnąłem po ulubione, choć nieco przyciężkawe, pięciometrowe wędzisko, kiedy nagle nad moją głową rozległ się najpierw głośny szelest, potem silny trzask, a wreszcie wypełniony bardziej zdziwieniem niż trwogą okrzyk: – Ożesz tyyy!!!
Zanim całkowicie zaskoczony zdołałem spojrzeć ku górze, tuż przy mnie wylądował na wiosennej darni niewysoki, szczupły mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni.
Mówiąc wprost – grzmotnął siedzeniem o wilgotną ziemię aż zadudniło, a potem przewrócił się na bok wciskając głowę do miski z zanętą. Gdyby spadł o trzydzieści centymetrów w lewo, ani chybi połamałby mój stary teleskop ze specjalnie dorabianą, wyjątkowo sprężystą szczytówką. W chwilę potem oberwałem w głowę sporym kawałkiem suchej gałęzi, co właściwej oceny sytuacji wcale mi nie ułatwiło.
Nieznajomy jęknął, podparł się rękami, ugiął kolana i wyjął głowę z miski. Białe robaczki rozbiegły się bezładnie po jego oklejonej zanętą twarzy. Zgarnął je bez pośpiechu i wyjaśnił: Gałęzie stare, spróchniałe i widzisz pan, cud, że żyję. Leszcze chciałem podejrzeć, a z tej lipy najlepiej widać, kędy chodzą. Mają taką stałą trasę od płycizny przed zatoczką – wskazał ręką – potem za trzcinami, dwa metry od kępy lilii w stronę nurtu, potem znowu idą przy samych trzcinach i przed głazem odchodzą do środka rzeki. Jak się na płyciźnie przed zatoczką pojawią z samego rana, to jeszcze trzy razy tędy pójdą. A kiedy ich rano nie ma, to potem tylko raz będą szły pod sam wieczór albo w ogóle… Uuu! – zajęczał boleśnie, usiłując powstać.
No i doigrał się, pomyślałem przerażony. Pewnie mu się coś stało w głowę, przecież bredzi. Kto włazi na drzewo, żeby podglądać leszcze?! Tymczasem nieznajomy raz jeszcze stęknął, a potem całkiem rześko pokuśtykał w stronę głazu, gdzie zostawił rower i sprzęt. Przed leszczynową kępą się odwrócił: – Będą dziś szły trzy razy. Pierwszy rzut podejdzie tu za jakieś pół godziny, potem koło dziesiątej, no i trzecia runda po siódmej wieczorem. Każde stado inne.
Kto nie chce, niech nie wierzy, ale było dokładnie tak jak zapowiedział. Tuż po siódmej wziął pierwszy leszcz, a nim minęło pół godziny, miałem w siatce trzy sztuki: dwie ważyły równo po 2,55, trzecia 2,97 kg. Potem było 2,5 godziny przerwy i tylko krąpie wysysały pęczki białych robaków przytrzymywane tuż nad dnem. Dokładnie za cztery dziesiąta – akurat zerknąłem na zegarek – wziął czwarty leszcz, miał 3,44 kg, a w parę minut później piąty – piękny okaz o wadze 4,87 kg. Zważywszy go pobiegłem w stronę granitowego głazu, żeby pokazać rybę nieznajomemu. Przy kamieniu siedział jednak ktoś inny: młody chłopak, który z uznaniem spojrzał na moją zdobycz.
- Gdzie jest ten pan, który tu wędkował? Taki z rowerem, niewysoki…
- Siedzę tu od rana i nikogo nie widziałem – zdziwił się młodzian.
Dwa tygodnie później znów się tam wybrałem. Tym razem dotarłem nad rzekę wyjątkowo wcześnie. Niebo na wschodzie dopiero co pojaśniało, kiedy złożywszy sprzęt pod grubym pniem starej lipy, zacząłem się na nią wdrapywać. Chciałem znaleźć takie miejsce w gęstwinie gałęzi, z którego mógłbym dostrzec powierzchnię wody, a właściwie to, co najbardziej pragnąłem zobaczyć: stada leszczy.
Zasapany rozsiadłem się wreszcie na grubym, widlastym konarze.
Gdy rozgarnąłem gałązki, ujrzałem wodę niemal wprost pod sobą. Było już całkiem jasno i lada chwila słońce powinno wystrzelić zza rosnącego na drugim brzegu lasu. Wbiłem wzrok w gładką jak szyba powierzchnię zatoki. W paru miejscach pod płytką warstwą wody zajaśniało dno z rzadka porośnięte warkoczami moczarki. Wstrzymałem oddech: na płyciznę wpływało stadko wielkich ryb. Z góry ich ciemne grzbiety wydawały się bardzo długie i grube.
A więc, jeżeli dziwny nieznajomy mówił prawdę, będą tego dnia trzykrotnie przechodzić przed moim stanowiskiem: o siódmej, dziesiątej i dziewiętnastej. Miałem zatem nieco ponad godzinę, żeby się właściwie przygotować. Zsunąłem nogę z gałęzi, aby namacać niższy konar, i w sekundę potem moje prawe ramię znienacka straciło punkt podparcia. Lewym rozpaczliwie usiłowałem zaprzeć się między dwoma rachitycznymi odrostkami, ale to nie był dobry pomysł. Oba patyki pękły z trzaskiem, a ja poleciałem w dół. Na szczęście kilka razy otarłem się o grube konary, co zmniejszyło prędkość spadania. Wreszcie grzmotnąłem plecami o trawiastą ziemię. Niczego sobie nie złamałem ani nie zmiażdżyłem, usłyszałem natomiast chrapliwy krzyk: – A za co to?! Co ja takiego…?!
Pod lipą stał nieogolony typek, który trzymał moje wędzisko. – Tylko oglądałem, bez obrazy, nie musiał pan skakać z góry, sam bym odłożył… Zresztą to kij do kasacji, teleskop z epoki Breżniewa, może nawet Chruszczowa. Historyczny zabytek, a nie wędka!
Oparł wędzisko o lipę i ruszył w stronę parkingu pomrukując: – W życiu bym dla takiego barachła z drzewa nie skakał. Że też człowiek musi z samego rana na takiego czubka trafić…
Roman Suwik