W czasach mojej młodości wielu wędkarzy, zwłaszcza niezamożnych, sprzedawało część złowionych ryb, aby zdobyć w ten sposób trochę grosza na zaspokojenie różnych domowych potrzeb. Poza tym wody były wtedy bardziej zasobne niż obecnie, więc nawet na ówczesne prymitywne wędki często łowiło się tyle ryb, że było nie tylko co pojeść w domu, ale i co sprzedać. Zwłaszcza że na ryby było stale zapotrzebowanie, głównie ze strony Żydów, dla których stanowiły one jedną z kilku tradycyjnych potraw podczas piątkowych szabasowych wieczerzy.
Z możliwości tych i ja korzystałem, szczególnie jesienią 1939 roku, gdy ucichły ostatnie wojenne grzmoty i wraz z mamą i rodzeństwem znalazłem się w rozpaczliwej wprost nędzy. Siódmego września bowiem spłonęła od niemieckiej bomby nasza rodzinna chatka w Zawichoście przy ul. Głębokiej, a w niej wszystko cośmy posiadali. Krążące wtedy nad płonącym miasteczkiem niemieckie samoloty ostrzeliwały je z broni pokładowej, nie pozwalając gasić pożarów i ratować ginącego w nich dobytku. Nie dość więc, że zostaliśmy bez dachu nad głową i mieliśmy tylko to co na sobie, to jeszcze coraz częściej zaglądał nam w oczy głód, podobnie jak tysiącom innych pogorzelców.
Na szczęście była Wisła i leżące nad nią jeziorka, a w nich ryby, które pozwalały nam jakoś żyć w tych koszmarnych czasach. Wprawdzie nasze wędki też spłonęły, ale sporządziliśmy sobie nowe, ukręcone z włosia wyrywanego koniom z ogonów na podmiejskim pastwisku. Haczyki do nich wzięliśmy w żydowskim sklepiku na kredyt, który obiecaliśmy spłacić rybami, co też dość szybko nastąpiło. Miałem przecież czasu pod dostatkiem, gdyż zajęta przez Niemców na wojskowe kwatery szkoła, w której miałem być uczniem siódmej klasy, była nieczynna.
Spędzałem więc całe dnie nad wodą przynosząc do przydzielonej nam przez magistrat izdebki zupełnie przyzwoitą zdobycz. Początkowo mogłem łowić tylko na podmiejskim, otwartym brzegu, gdyż poza miastem Niemcy czatowali na wracających zza Wisły polskich żołnierzy, którzy jeszcze nie dostali się do niewoli. Toteż łowiłem na muchy lub robaki wyłącznie ukleje i inną drobnicę, ale na nią też miałem klientów. Żydzi bowiem robili z niej małe, siekane kotleciki, tzw. gałki, które gotowali na swój specyficzny sposób z różnymi jarzynami. Nauczyła się je robić także nasza mama i przyrządzała z nich często smaczne i pożywne posiłki.
Gdy w październiku Niemcy zajęli posterunki nad rzeką, zacząłem odwiedzać bardziej rybne miejsca w kępach, gdzie łowiłem coraz grubszą, a więc cenniejszą rybę. Pozwoliło mi to na zakup kordonka, czyli grubej lnianej nici, i kotwiczek, dzięki czemu sporządziłem dwie wędki na szczupaki, które w tym okresie zaczynały już opadać na dno. Woda, pokrywana spadającymi na nią liśćmi, nabierała zielonkawej barwy i stawała się niemal kryształowo przejrzysta. Toteż gdy spławik szczupakówki „ciapnął” donośnie w wodę lub majestatycznie się w niej zanurzał, to widać go było długo pod powierzchnią i po chwili wyczekiwania wyciągało się z pluskiem mniejsze lub większe szczupaki. Były one coraz tłuściejsze i nabierały żywych barw, toteż prezentowały się okazale.
Coraz trudniej jednak było o żywce, które musieliśmy łowić na lekkie wędeczki, gdyż siatek nikt z nas nie miał. W jeziorkach można było złowić małe płotki, ale w Wiśle było to wręcz niemożliwe, a właśnie tam, pod przybrzeżnymi krzakami, brały najładniejsze szczupaki.
Którejś niedzieli jednak spotkaliśmy poniżej Kamiennej Tamy naszego dobrego znajomego, Ferdynanda Laskowskiego, z kilkoma ładnymi szczupakami, które wzięły na jazgarze, złowione przez niego na robaki. Za żywce uważaliśmy dotąd tylko ukleje lub inne białe rybki, ewentualnie kiełbie, toteż z niedowierzaniem przyjęliśmy informację, że jazgarz to też dobra przynęta na szczupaka. A że te najeżone kolcami karłowate rybki biorą zawsze i wszędzie, to wnet złowiliśmy ich kilka i wypróbowaliśmy z nadspodziewanie dobrym rezultatem. Tego wieczoru wróciliśmy do domu z kilkoma okazałymi jak rzadko kiedy szczupakami.
Aż do nadejścia zimy taką zdobycz przynosiliśmy jeszcze kilka razy. Pozwalało to nie tylko oszukiwać tak częsty wówczas głód, ale starczało też i na stopniowe zakupy najniezbędniejszych rzeczy, których brak wciąż dotkliwie odczuwaliśmy. Nabyte wówczas doświadczenie także nam się w przyszłości przydało.
Michał Starzyk