Jan Michaluk i Krzysztof Szwed z Białej Podlaskiej najczęściej spiningują na Opolu. Jest to blisko 300-hektarowy staw, zwany też Podedwórzem. Powstał w latach 70. po zalaniu chłopskich łąk. Składa się z dwóch basenów przedzielonych groblą, zasilany jest przez kanał Wieprz – Krzna.
Opole to rozległa, płytka woda (średnia głębokość 1 – 1,5 m, maksymalna około 4 m) z wielką ilością trzcinowisk, które tworzą liczne wyspy oraz wodne ulice i aleje. Pływając tu czułem się jak w labiryncie, z którego nie ma wyjścia.
Również na dnie czeka wędkarza wiele niespodzianek. Zbiornik przecina bowiem sieć rowów, w których jest pół metra głębiej aniżeli tuż obok. Ktoś, kto tej wody nie zna, z trudem jednak trafi na takie miejsce, gdyż zbiornik jest niesamowicie zarośnięty łanami moczarki, rogatka, wywłócznika (dostrzegłem także gąbkę wodną – nadecznika stawowego) oraz kobiercami grążeli. Latem nie sposób znaleźć czystego kawałka wody, a zielsko sięga prawie do powierzchni. Nawet późną jesienią, gdy roślinność gnije i opada, spininguje się tu równie trudno, bo i wtedy przynęta ciągle się o coś zahacza.
– Płytka, zarośnięta woda stała się dla nas wyzwaniem – mówi Krzysztof Szwed. – Nie mogliśmy spokojnie patrzeć na buszujące w zielsku ogromne szczupaki. Owszem, od czasu do czasu któryś dał się skusić na wahadłówkę lub obrotówkę, na jakie łowiliśmy w Bugu. Czuliśmy jednak, że to nie to. Z pomocą przyszedł przypadek.
To był jeden z tych wyrobów, które zalały nasze bazary na początku otwarcia wschodniej granicy. Rosjanie przywozili wówczas wszystko, także swój sprzęt wędkarski. Zwykle prymitywną tandetę, ale trafiały się też rarytasy. – Wobler nie wyróżniał się niczym szczególnym, może tylko dziwacznym kształtem – wspomina Jan Michaluk z Białej Podlaskiej. – Tani był jak barszcz, więc kupiłem kilka sztuk, ale szybko doszedłem do wniosku, że nie warte były nawet grosza. Nijaki kawałek plastyku nawet szybko ściągany nie chciał się w wodzie ruszać, trafił więc na lata na dno pudełka. Aż pewnego dnia, kiedy nikomu nic nawet nie trąciło, znów założyłem na wędkę ten rosyjski wynalazek.
Rzuciłem kilka razy bez skutku i gdy chciałem go ściągnąć… Już dokładnie nie pamiętam, czy to broda zrobiła się na żyłce, czy też zielsko się wokół niej okręciło, w każdym razie mocniej poderwałem szczytówkę. Przynęta leżąca na wodzie odskoczyła w bok, zanurkowała. Nie wiadomo skąd wypadł szczupak i ją capnął. Przypadek? Kolejne próby podobnego podrygiwania woblerem też kończyły się braniem. A więc nie przypadek.
Rosyjski oryginał zrobiony jest ze styropianu, tak twardego, że nożem go uciąć nie można. Wszystkie trzy modele (pływający, lekko tonący i zdecydowanie tonący) mają 9 centymetrów długości. Występują w trzech kolorach: siwym, niebieskim i zielonym. Od spodu są pomalowane na kremowo, z czerwoną kropką, tam gdzie oko lub przy ogonie. Ster mały, okrągły, wklejony pionowo. Tuż za nim garb, kryjący pionowo ustawioną miedzianą płytkę, która przynętę dociąża i stabilizuje. Położone na wodzie lekko pochylają główkę. Normalnie prowadzone ledwie kołyszą się na boki. Dopiero podszarpywane pokazują swój prawdziwy charakter.
Dziś Krzysztof za każdego woblera gotów jest zapłacić 10 dolarów. – Tyle, ile kosztuje rapala – mówi. Jednak oryginału już dawno nikt mu nie przyniósł. Nawet za tę atrakcyjną cenę okoliczni wędkarze nie chcą pozbywać się łownej przynęty. Jemu zostały już tylko dwie sztuki, których strzeże jak oka w głowie. Swego czasu spory zapas przerzedziły zaczepy oraz szczupaki, które atakują te woblery z niesamowitą furią miażdżąc je ostrymi zębami.
Ustalili, że woblery wyrabiała pewna spółdzielnia w Sankt Petersburgu. Pojechali tam. Dowiedzieli się tylko tyle, że firma padła, a woblerów już nikt nie produkuje. Nie było wyjścia, zaczęli robić podróbki. Strugają je z drewna, zachowując kształt i wymiary oryginału. Pokrywają warstwą distalu, aby szczupaki ich zbyt szybko nie demolowały. Ster z pleksi lub guzika, płytka stabilizująca z miedzianej blachy, a w wersjach tonących z kawałka ołowiu. Doszli do takiej wprawy, że ich woblery pływają albo schodzą na metr, półtora i trzy. – Na nasze płytkie wody to w zupełności wystarcza – mówi Jan Michaluk. – Głębiej i tak się tu przynęty nie poprowadzi. – Malują je na dwa kolory: siwy (antracyt) i czarny, bo okazały się najskuteczniejsze. Brzuszek zostawiają distalowy, to znaczy kremowożółty, a na nim starannie rysują czerwoną kropeczkę, która ich zdaniem ułatwia szczupakowi osiągnięcie celu. Kotwice malują na czarno. To ich własny wynalazek. Jak twierdzą, chodzi nie tylko o maskowanie, ale o zapach farby. Wielokrotnie doświadczyli, że szczupak do niego idzie, więc co kilka rzutów malują kotwiczki czarnym nitrem, który wożą ze sobą w fiolce po lakierze do paznokci. Wierzyć, nie wierzyć, ale wypróbować nie zaszkodzi.
Zebrana przez wędkarza wiedza umożliwia w danej chwili stworzenie jakiejś przynęty, niezależnie od tego, kiedy powstała, dawniej lub aktualnie, i w której części świata. Tak właśnie stało się z woblerami bezsterowymi, które drogą kolejnych prób zbudowali na swoje potrzeby białopodlascy łowcy szczupaków.
Łowiąc okazałe szczupaki, pokazali także, że taki wobler niesłusznie nie ma żadnego uznania wśród naszych wędkarzy. Podobnie, jak biorą na niego amerykańskie bassy, nasze szczupaki też mają na niego chrapkę. Problem tylko w tym, żeby dopasować przynętę do łowiska, a nie prać w każdym miejscu czym popadnie i liczyć na tak zwanego “ślepca”.
Wracajmy jednak do samego woblera. – Poobserwujcie zachowanie stada drobnych rybek. Co chwilę któraś z nich fiknie kozła, błyśnie brzuchem. Albo co robi czmychająca spod nóg rybka? To skoczy do góry, to do dołu, odbije się od roślin. Ileż różnych zachowań, ileż różnych sposobów ucieczki! Ten rosyjski wobler otworzył nam na to oczy. Skłonił nas do nieszablonowego prowadzenia przynęty. To jest coś całkiem innego niż jednostajne kręcenie kołowrotkiem.
Nie przyszło im to samo. Długa droga do perfekcji wiodła przez lata praktyki. Kij unoszą do góry, aby żyłki przed woblerem było jak najmniej. To ułatwia prowadzenie przynęty, która wówczas reaguje na najmniejsze targnięcie szczytówką. Dwa – trzy energiczne podciągnięcia nadgarstkiem do siebie i chwila spokoju. W tym czasie wobler lekko odchodzi na boki, przekręca się i błyska brzuszkiem. Przy mocniejszym szarpnięciu – nurkuje. Cały czas obserwują wodę. Jeśli przed woblerem uciekają rybki, szarpnięcia są krótkie i częste. Na wietrze prowadzą przynętę długimi, płynnymi skokami. Wiosną i latem kołowrotkiem kręcą dość szybko, jesienią ledwo co, starając się mieć cały czas kontakt z woblerem. – W chłodnej wodzie – mówi Krzysztof – szczupaki przynętę delikatnie skubią lub chwytają w pysk i płyną wraz z nią, nierzadko do samej łódki. Na każde zahamowanie pracy woblera trzeba reagować zacięciem.
Jan i Krzysztof łowią dużo, bardzo dużo szczupaków. Ich rekordowy, ze zbiornika Opole, ważył 18 kilogramów. Mają na nie swój sposób i niezawodną przynętę – patyk z kotwicami. Tak nazywają ich bezimiennego woblera okoliczni wędkarze. Jednak nie to jest najważniejsze. Sukcesy zawdzięczają przede wszystkim doskonałej znajomości tych drapieżników i swoich wód.
Wiesław Branowski